awersja awersja
1368
BLOG

Infotainment vs. Miecugow (tekst długi i nudnawy)

awersja awersja Kultura Obserwuj notkę 8
Przez media przetacza się ostatnio dyskusja o... mediach. Poczytałem ździebko, i choć wiedza moja w temacie mediów zdaje się być cokolwiek ograniczona, postanowiłem wyrazić swoją opinię. A może właśnie dlatego, że jest ograniczona...
 
Wśród wielu publikacji duże wrażenie wywarło na mnie o „tabloidyzacji odbiorców, która niszczy media”. Tezę tę wygłosił pan Grzegorz Miecugow w rozmowie z panem Sebastianem Kucharskim (Gazeta Wyborcza). Jak to zwykle bywa, aby postawiona teza okazała się prawdziwą, należałoby tego dowieść. Spróbujmy zatem pokusić się o jakiś dowód. Zacznijmy jednak od krótkiego rysu historycznego dotyczącego tabloidów i tabloidyzacji, który pozwoli nam na spojrzenie w materię mediów z perspektywy odległych czasów...
 
(Rys historyczny)
 
O tym, kim był pan Jan Neumański Czytelnikom Salonu24 chyba nie należy przypominać. Pozostałym napiszę gwoli wyjaśnienia, że ten polski historyk i geograf kierował redakcją „Nowin Polskich” - cotygodniowego pisma wydawanego przez pijarów od stycznia 1729 roku. W tych odległych czasach „pijar” nie miał nic wspólnego z Public Relations, lecz był określeniem członka Zakonu Kleryków Regularnych Ubogich Matki Bożej Szkół Pobożnych. Osiemnastowieczni klerycy-wydawcy nie przykładali jednak zbytniej wagi do marki produktu, i już po niespełna roku zmienili „Nowiny Polskie” na „Kurier Polski”. Podobnie było z wydawanym w tym czasie przez pijarów „Relata Refero” - pismem zawierającym informacje z zagranicy. Po roku zmieniło ono nazwę na bardziej swojsko brzmiące "Uprzywilejowane Wiadomości z Cudzych Krajów".
 
Niestety, jak dowodzą badania historyków mediów, w osiemnastym wieku nie było jeszcze Internetu. Mało tego - pierwsza agencja prasowa została założona przez pana Charlesa - Louisa Havasa dopiero ponad sto lat później. Do tego, jak można było się spodziewać, nie została założona w Polsce, lecz we Francji. Stąd też można przypuszczać, że pan Neumański nie zamieścił w "Uprzywilejowanych Wiadomościach z Cudzych Krajów" informacji o wydarzeniach mających podówczas miejsce w Nowej Anglii. A bohaterem tych wydarzeń był niejaki pan John Peter Zenger - wydawca "The New York Weekly Journal".
 
Być może gazeta „Weekly Journal” popadłaby w zapomnienie, gdyby nie jeden znaczący szczegół. Otóż pan Zenger wydawał tę gazetę na zlecenie pana Jamesa Alexandra, który wcześniej był utracił stanowisko gubernatora Nowego Jorku. Najwyraźniej panu Alexandrowi marzyła się reelekcja, bowiem w „Weekly Journal” często pojawiały się teksty skierowane przeciwko Sir Williamowi Cosby’emu, ówczesnemu gubernatorowi i wielkiemu rywalowi pana Alexandra.
 
 
Jakkolwiek już nawet „Acta Diurna Populi Romani” (założone przez pana Juliusza Cezara 49 lat p.n.e.) można podejrzewać o zamieszczanie treści pisanych na zlecenie polityczne, to gazeta pana Zengera była pierwszą, przeciwko której skierowano pozew sądowy za uczestniczenie w walce politycznej. Formalnie pozew dotyczył zniesławienia pana Cosby’ego, ale przecież wszyscy wiemy, że zniesławianie jest jednym z ważnych elementów walki politycznej. Proces zdawał się być z góry przegranym przez pana Zengera. Wszystko wskazywało na to, że starannie dobrana przez urzędującego gubernatora ława sędziowska wyda wyrok skazujący. I stałoby się tak, gdyby nie pan Andrew Hamilton, adwokat. Sprytny i przebiegły.
 
W sierpniu 1735 roku sąd w Nowym Jorku, dzięki sztuczkom prawnym pana Hamiltona, oddalił pozew pana Cosby’ego. Gazeta „Weekly Journal” przedstawiała fakty, a zatem nie ma mowy o zniesławieniu. Panowie Hamilton i Zenger sprawiedliwie podzielili się sławą i przeszli do historii. Pierwszy - jako „Philadelphia lawyer”. Drugi - jako bojownik w walce o wolność słowa.
 
Sto lat później pewien amerykański wydawca, pan Benjamin Day, wydawał w tym samym mieście, Nowym Jorku, gazetę codzienną. Nosiła ona tytuł „New York Sun” i sprzedawała się w cenie 5 centów. Zawartością nie różniła się zbytnio od innych pięciocentowych gazet, a tym samym pan Day codziennie zmagał się z konkurencją. W tamtych czasach nie prowadzono jeszcze dokładnych badań związanych ze sprzedażą prasy, jednak wydawcy posiadali niezwykle skuteczne narzędzie oceny jej poziomu. Narzędziem tym był własny portfel. Zależność była bardzo prosta: im więcej sprzedanych gazet, tym więcej pięciocentówek w portfelu.
 
Wiadomo jednak, że z bilonem w portfelu jest zawsze problem. Zdecydowanie bardziej praktyczne są banknoty. A banknoty otrzymuje się nie za sprzedaną gazetę, lecz za reklamy w niej umieszczane. Aby jednak reklamy sprzedawały się jak świeże bułeczki, gazety muszą być czytane przez wiele osób. Zwiększone czytelnictwo gazet można osiągnąć na dwa sposoby. Pierwszym jest obniżenie ceny, a drugim - zwiększenie atrakcyjności gazety. Pan Day najpierw zrobił to drugie. Pomogła mu w tym wywalczona przez panów Zengera i Hamiltona wolność słowa.
 
Skoro pan Day mógł zamieszczać w swojej gazecie różne treści, byle tylko prawdziwe, zaczął publikować informacje o charakterze sensacyjnym. Morderstwa, afery, wypadki, bankructwa - o tym wszystkim można było przeczytać w 1833 roku kupując „New York Sun”. Artykuły pisane prostym językiem, kierowanym raczej do klasy robotniczej, opisujące plamy krwi na trotuarze lub samobójstwo bankiera, nie wymagały zbytniego wysiłku intelektualnego. Dlatego też coraz więcej ludzi kupowało gazetę pana Day’a. Skoro tak dużo ludzi czyta „New York Sun”, to warto zamieścić w nim reklamę - spostrzegli reklamodawcy. Tym sposobem plik banknotów powiększał się w portfelu pana Day’a z dnia na dzień.
 
To nie koniec spostrzeżeń pana Day’a, które wpisały się do historii prasy. Kiedy wykorzystał ów drugi sposób na zwiększenie czytelnictwa zastanowił się, czy nie warto teraz skorzystać ze sposobu pierwszego. Bilon pięciocentówek zalegał być może większość szuflad w biurku wydawcy i stanowił nie lada problem. Jednocentówki są mniejsze, a tym samym łatwiej je upchać po kątach. Do tego sprzedając „New York Sun” za pięciokrotnie niższą cenę zyska więcej czytelników. A pamiętamy, że im więcej czytelników, tym większe przychody z reklam. W ten sposób pan Day jeszcze bardziej zwiększył liczbę banknotów w swoim portfelu i przy okazji wprowadził pojęcie „penny press”.
 
Na marginesie warto przypomnieć, że dziewięć lat po powstaniu „penny press”, w miejscowości Bermondsey blisko Londynu (czyli w Anglii), urodził się niejaki pan Alfred Marshall. Gdy stał się już dorosłym, jako profesor Uniwersytetu w Cambridge opracował tzw. krzywą podaży i popytu. Był to rysunek tego, co pan Day wcześniej zrobił z ceną swojej gazety w kontekście jej sprzedaży. Za panem Day’em poszli inni wydawcy, choćby pan James Gordon Bennett („New York Herald”) czy pan Horace Greeley („New York Tribune”). Niektórzy nawet nie tylko poszli za panem Day’em, ale wyprzedzili go w obniżaniu ceny.
 
Tym sposobem rynek prasowy zaczęły wypełniać gazety nowego rodzaju. W zależności od humoru nazywano je bulwarówkami lub brukowcami. Bardziej obeznani w łacinie nadali im nazwę tabloidów (pochodzącą od tabletki o skondensowanej zawartości leku, a wprowadzoną przez wydawcę „Daily Mirror”). W przeciwieństwie do leków, na tabloidach nie umieszcza się ostrzeżenia, że niewłaściwe stosowanie może zagrażać życiu lub zdrowiu. A szkoda.
 
(Koniec rysu historycznego)
 
Po tym jakże krótkim wprowadzeniu historycznym można przejść do tematu właściwego, a mianowicie do pojęcia infotainment, które to pojęcie nierozerwalnie wiąże się z dowodem do tezy pana Grzegorza Miecugowa. Samo słowo składa się z dwóch części. Pierwsza to info, od information (informacja). Druga to tainment, od entertainment (rozrywka). Czym jest inforozrywka? Znając przedstawioną wyżej historię łatwo dojdziemy do wniosku, że jest ona kontynuacją działań zapoczątkowanych przez pana Johna Petera Zengera - podawanie informacji tak, aby stawały się rozrywką. Śmiem twierdzić, że odwrotnie również - podawanie rozrywki tak, aby stawała się informacją. Tylko wtedy informacja spotka się z zainteresowaniem czytelnika, słuchacza, widza. Jest ona jak pan Twardowski z ballady Adama Mickiewicza – „śmieszy, tumani, przestrasza”. I tego oczekuje odbiorca mediów. Dlaczego...? Ano dlatego, że sam jest stabloidyzowany, czyli żądny informacji w pigułce, która wzbudzi w nim emocje. Tym sposobem można napisać, że teza postawiona przez pana Grzegorza Miecugowa znalazła dowód na swoją prawdziwość. Odbiorca mediów oczekuje inforozrywki. Czy rzeczywiście...?
 
Wróćmy na chwilę do pana Benjamina Day’a i jego zamiłowania do banknotów. Wspominaliśmy już, że banknoty pochodzą od reklamodawców, a nie od kupujących gazety. Od czasów „New York Sun” nie zmieniło się wiele: to reklamodawcy przynoszą wydawcom wymierne korzyści finansowe, a zatem można przyjąć, że to właśnie reklamodawcy decydują o treściach redagowanych w mediach. Decydowanie to przybiera różne formy: począwszy od zasady, według której „umieszczę reklamę, bo odpowiadają mi treści”, a skończywszy na zasadzie mówiącej, że „umieszczę reklamę, jeśli treści będą mi odpowiadać”. Gdyby reklamodawcy zawsze pozostawali wierni tylko pierwszej zasadzie – teoria pana Miecugowa miałaby jeszcze odrobinę sensu (ale tylko odrobinę!). W drugim przypadku – legnie ona całkowicie w gruzach...
 
Na zakończenie postarajmy się odpowiedzieć na trzy pytania...
 
Czy zatem można mówić o „tabliodyzacji odbiorców”, czy raczej należałoby mówić o „tabloidyzacji reklamodawców”...? Sądzę, że to drugie określenie bardziej odpowiada rzeczywistości. Ale mogę się mylić...
 
Czy tabloidyzacja niszczy media...? Sądzę, że nie. Wprost przeciwnie – odpowiada ona reklamodawcom, a tym samym przynosi zyski wydawcom. Ale mogę się mylić...
 
W końcu: czy mamy jeszcze do czynienia z odbiorcą mediów, czy może już z ich konsumentem...? Sądzę, że od pewnego czasu media kierują swój przekaz do konsumentów. Ale mogę się mylić...
 
 
Awersja
 
P.S.
 
Pan Grzegorz Miecugow wraz z panem Tomaszem Sianeckim znani są przede wszystkim ze „Szkła kontaktowego”. Dawno temu miałem nawet drobny epizod związany z współtworzeniem tego programu, przez co mam do niego dużo sentymentu. Od pewnego czasu oglądam go sporadycznie i raczej nie budzi już we mnie emocji – ileż można irytować się nad miernością polityków...? Pokrzepiające jest jednak, że tak bardzo chwalący  demokrację  do tej pory w tym programie pan Miecugow, w rozmowie z panem Kucharskim wyraża swoje wahanie, czy warto wziąć udział w kolejnych głosowaniach. Wreszcie.
 
Bardziej niż za „Szkło kontaktowe”, duet Miecugow – Sianecki zasługuje na pochwałę za program „Ciąg dalszy nastąpił”. Tak, to jest przykład dobrego warsztatu dziennikarskiego. Szkoda, że młodzi adepci sztuki dziennikarskiej nie biorą przykładu z tej audycji - nie rozumieją, że temat dzisiaj poruszany jako gorący news, po pewnym czasie powinien ponownie znaleźć swoje miejsce w mediach. Po co...? Ano po to, aby inaczej oceniać dzisiejsze gorące newsy...
 
A.
 
 
 
awersja
O mnie awersja

Licznik odwiedzin: Poza autorem nikt tutaj nie zagląda...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura